
Pani Wanda Wołczewska, dość zamożna wdowa dzieli się z własną córka, pewną sensacyjną opowieścią. Okazuje się, że jej mieszkanie nawiedza duch. I nie jest to jakiś przypadkowy duch, ale jak najbardziej znajomy. To duch jej męża nieboszczyka, który najwyraźniej nie zasłużył sobie na życie wieczne w raju, ale musi być duszą potępioną, która nie może zaznać spokoju i pęta się po tym łez padole. A że małżonek był łachudrą i łajdakiem nic dziennego, że cierpi w zaświatach. Tylko dlaczego nie daje spokoju swoje małżonce?
Któregoś wieczora pani Wanda dzwoni do córki twierdząc, że duch ladaco znów się pojawił. Córka postanawia, że tym razem musi tę tajemniczą sprawę wyjaśnić. Budzi męża i oboje jadą do domu matki. Starsza pani nie otwiera drzwi. Wzywają więc na wszelki wypadek pogotowie, bo mama ma słabe serce i różnie być może. Drzwi zostają wyłamane. W środku na fotelu siedzi pani Wanda. Wygląda jakby spała, tyle że to nie sen. Starsza pani nie żyje. Na domiar złego z mieszkania znikają wszystkie kosztowności. A było tego sporo, zważywszy, że pani Wanda zajmowała się pokątnym handlem trudno dostępnymi na rynku zagranicznymi towarami. To sprawa w sam raz dla majora Downara, który tym razem musi się zmierzyć z duchem zmarłego męża i wyjaśnić dlaczego w kredensie pani Wandy leży kukułka z drewna, która leżeć tam nie powinna, bo jak to drewniane kukułki mają w zwyczaju winna mieszać w wiszącym na ścianie zegarze. No i gdzie podział się zegar bez kukułki?
Ciekawa opowieść z dreszczykiem, warta przeczytania, bo jak to u Zeydlera Zborowskiego bywa, napisana w świetnym, gawędziarskim stylu.
Historii o poszukiwaniach zegara wysłuchałem w mistrzowskiej interpretacji Leszka Filipowicza.
